niedziela, 25 lipca 2010
Po zakończeniu pierwszej części sesji egzaminacyjnej, mogłem nareszcie wyruszyć w planowaną od dłuższego czasu podróż rowerową. Trasa prowadziła z Przemyśla do Białegostoku wschodnimi terenami Polski. Pojechaliśmy w dwie osoby - ja oraz Mupet. Maciek opisał wyprawę na swoim blogu, ja jednak jego opis uzupełnię jeszcze o własne przemyślenia.
Samo rozpoczęcie wyprawy opóźniło nam się o jeden dzień. Wstępny dzień startu - 7 lipca 2010 - okazał się niemożliwy ze względu na ulewę przechodzącą przez Przemyśl. Postanowiliśmy odczekać jeden dzień, a czas wolny wykorzystałem na pokazanie Mupetowi mojego rodzinnego miasta (choć pogoda zniechęcała do zwiedzania).
Ruszyliśmy w czwartek. Pierwszy dzień można nazwać rajdem przez Podkarpacie - zrobiliśmy około 154 kilometry i wczesnym wieczorem dojechaliśmy do Zamościa, gdzie mieliśmy umówiony nocleg u rodziny koleżanki. Pokonalibyśmy jednak tą trasę zdecydowanie szybciej, gdyby nie niemiły wypadek, który miał miejsce za miejscowością Adamów - banda gówniarzy uznała, że fajnie jest "postraszyć rowerzystów". Koniec końców Mupet skończył z uszkodzonym bagażnikiem i pozostałe 18 kilometrów musiał przejechać z torbą na plecach.
Drugi dzień zaczął się od poszukiwania dobrego zakładu blacharskiego, regulacji rowerów i zwiedzania centrum Zamościa.
Po południu ruszyliśmy w dalszą trasę. Przejechaliśmy m.in. przez Stary Majdan i Wojsławice - miejscowości, w których rozgrywa się akcja książek Andrzeja Pilipiuka opowiadających o Jakubie Wędrowyczu. Pod wieczór dojechaliśmy do Chełma, gdzie rozpoczęliśmy poszukiwania noclegu. Wobec braku pól namiotowych, zaczęliśmy szukać schroniska młodzieżowego. Okazało się jednak, że w schronisku nie ma dla nas miejsc i odesłano nas do pokojów gościnnych lokalnego MOSiRu. 63 złote za dwuosobowy pokój z łazienką i telewizorem to wprawdzie niedużo, ale zdecydowanie kolidowało to nam z "niskobudżetową myślą przewodnią" naszej wycieczki.
Trzeci dzień to dalszy atak na północ. We Włodawie zjedliśmy w jakimś lokalnym barze-melinie paskudne placki ziemniaczane (zawsze powtarzam - chcąc zjeść obiad w jakimś podejrzanym lokalu, zawsze kupuj placki ziemniaczane - jeśli coś w nich żyło, to rozgrzany olej na pewno to zabił) i ruszyliśmy w dalszą trasę. Zatrzymaliśmy się dopiero w miejscowości Dołhobrody, gdzie w lokalnej szkole podstawowej zorganizowane zostało sezonowe schronisko młodzieżowe. Mieliśmy przyjemność "otworzyć sezon" - byliśmy pierwszymi gośćmi schroniska w tym roku. Koszt noclegu dla studenta to jedynie 8 złotych, w zamian mieliśmy do dyspozycji całą szkołę. Kąpiel w umywalce, rozłożenie śpiwora na łóżku polowym i lulu.
Czwartego dnia postanowiliśmy lekko zmniejszyć tempo - przydatny był lekki odpoczynek oraz starałem się rozplanować jazdę w taki sposób, aby w kolejnych dniach trafiać w takie regiony, w których nie byłoby problemu ze znalezieniem noclegu. Po drodze odwiedziliśmy Monaster Świętego Onufrego w Jabłecznej, jeden z pięciu prawosławnych monasterów męskich w Polsce. Mały klasztor robił jednak wielkie wrażenie swoimi złoconymi ozdobami oraz zadbanym przyklasztornym ogrodem. Na terenie klasztoru znajdowała się również studnia ze "świętą wodą" - w smaku bardzo mocno zajeżdżała żelazem, ale przynajmniej była bardzo zimna. Napełniliśmy bidony i ruszyliśmy dalej.
Dojechaliśmy do Terespola, gdzie nocowaliśmy w schronisku młodzieżowym zorganizowanym w lokalnej szkole. Koszt - znów tylko 8 złotych. Co ciekawe, otrzymaliśmy do własnej dyspozycji klucze do całego budynku. Pozostawiliśmy więc nasze rzeczy w szkole i wieczorem udaliśmy się do okolicznej pizzerii, gdzie obejrzeliśmy finał Hiszpania-Holandia (niestety tylko do 90 minuty, bo musieliśmy się wcześniej położyć spać - Iniesta mógł się trochę pośpieszyć!).
Piąty dzień miał być ciekawym atakiem na województwo Podlaskie, zapoczątkowanym przeprawą przez Bug. Dojechaliśmy do miejscowości Gnojno, gdzie kursuje prom na Bugu do Niemirowa. Prom stał przy drugim brzegu, a do drzewa jego właściciel przybił tabliczkę z numerem telefonu. Był jednak jeden problem - całkowity brak zasięgu. Musieliśmy się cofnąć w kierunku wioski, dopiero tam byłem w stanie dodzwonić się pod podany numer. Niestety takiej odpowiedzi się nie spodziewałem - promy na Bugu były nieczynne ze względu na wysoki stan rzeki. Musieliśmy przejechać prawie 30 kilometrów do najbliższego mostu w Kózkach.
Po drodze zjedliśmy pyszny obiad w jednym z gospodarstw agroturystycznych. Kosztował 15 złotych, ale ilość i jakość jedzenia warta była swojej ceny. Było to gospodarstwo agroturystyczne "U Małgosi" w Mierzwicach. Po pewnym czasie dojechaliśmy do mostu, przejechaliśmy Bug i ruszyliśmy z powrotem na wschód. Przed Mielnikiem zatrzymaliśmy się na polu namiotowym, gdzie przenocowaliśmy w namiocie. Już w nocy pogoda zaczęła się psuć...
Plany na szósty dzień również były ambitne - planowaliśmy dojechać do Białowieży i przenocować tam na polu namiotowym. Pogoda jednak pokrzyżowała nam te plany - zostaliśmy zaskoczeni przez potężną burzę połączoną z ulewą i gradobiciem (to ta sama nawałnica, która zalała Białystok). Przez dwa kilometry przedzieraliśmy się przez ścianę wody, chcąc dojechać do schroniska w Dubiczach Cerkiewnych. Po raz pierwszy to my wyprzedzaliśmy samochody - kierowcy byli zmuszeni do zatrzymywania się na poboczu ze względu na zerową widoczność. Przemoczeni i obici przez grad dojechaliśmy do schroniska - tam umyliśmy się i zaczęliśmy osuszać nasze rzeczy (niestety wodoodporne sakwy nie były projektowane pod ulewy przypominające ścianę wody). Jedynym gorącym posiłkiem tego dnia były dla nas upolowane przez Mupeta w lokalnym sklepie "gorące kubki" oraz wyprodukowane przez nas "zapiekanki" z chleba, pasztetu i serków Hohland (schronisko było zaopatrzone w mikrofalówkę).
Wygląda pysznie, prawda? Wieczorem do schroniska dojechała ośmioosobowa grupa młodych kolarzy z częstochowskiego Klubu Turystyki Rowerowej, którzy również jechali trasą Przemyśl-Białystok. Wysportowane chłopaki, mieli jednak całkiem inną taktykę jazdy. My wysypaliśmy się do 8:00, oni zrywali się już o 5:00. Robili dziennie około 130 kilometrów trasy (my pierwszego dnia zaszaleliśmy i zrobiliśmy 154 kilometry na trasie Przemyśl-Zamość, a potem spokojniej po około 80-100 kilometrów dziennie). W Dubiczach Cerkiewnych pozostał po nas wpis w księdze gości nabazgrany moim paskudnym pismem.
Kolejnego, siódmego dnia pogoda się uspokoiła i ruszyliśmy do Białowieży przez Hajnówkę. Przed Białowieżą odwiedziliśmy Rezerwat Pokazowy Żubrów, gdzie nareszcie miałem okazję zobaczyć na własne oczy prawdziwego żubra. W samej Białowieży zjedliśmy obiad i ruszyliśmy przez puszczę do Narewki, gdzie miało znajdować się kolejne schronisko. Okazało się jednak, że schronisko, a raczej "zielona szkoła" już od dawien dawna nie funkcjonuje, pozostała po nim jedynie rozpadająca się buda i zardzewiały symbol schroniska. Ponieważ pogoda nie zachęcała do rozbijania namiotu (w każdej chwili mogła znów zaatakować nas ściana deszczu) zaczęliśmy szukać najtańszego noclegu w okolicy - nasz wybór padł na pokoje gościnne "Darz Bór" w Gruszkach pod Narewką.
Ósmy dzień to rajd na Białystok, gdzie mieliśmy umówiony nocleg u naszego kolegi ze studiów. Dojechaliśmy tam już wczesnym popołudniem, a licznik rowerowy zatrzymał się na 690 kilometrze. Przez kolejne kilka dni odpoczywaliśmy w domku letniskowym kolegi, znajdującym się w miejscowości Danowskie pod Augustowem. Tam już dojechaliśmy samochodem.
Ponieważ czas nas gonił (a raczej gonił Mupeta), na południe wracaliśmy pociągiem bezpośrednim relacji Białystok-Zakopane. Pociąg miał zaskakująco mało pasażerów - od początku do końca mieliśmy cały przedział dla siebie (ba, nawet sąsiadujące z nami przedziały były puste). Wysiedliśmy na krakowskim dworcu głównym, skąd Mupet pojechał do swojej Wieliczki, a ja ruszyłem w dalszą kolejową trasę do Przemyśla. Niestety komfort jazdy już był dużo gorszy - interregio był tak zapchany, że w przedziale dla rowerów zabrakło miejsc STOJĄCYCH. Jakoś wepchałem się ze swoim rowerem i dobre cztery godziny spędziłem siedząc na walizce.
Moje przemyślenia po wyprawie? Na pewno jest jedno - dałem radę, choć parę osób nie wierzyło, że jestem w stanie przejechać tyle kilometrów (i co teraz, cwaniaki?! ;-]). Mało tego - nawet nie czułem dużego zmęczenia. Jedyny problem fizyczny, który doskwierał to oparzenia - są jednak środki, które pozwalają temu zapobiec. Gdyby nie ograniczenie czasowe Mupeta, to mógłbym całkiem spokojnie ruszyć dalej i nawet przejechać całe Inflanty, co od dawna mam w planach.
Jedną rzecz muszę zaznaczyć - owady. Wszyscy żalą się na komary, a ja mogę powiedzieć, że komary to pikuś. Największym problemem były dla nas tzw. końskie muchy, które nieraz całymi stadami goniły nas po polach i nie pozwalały na postój (atak kilkudziesięciu sztuk naprawdę nie jest przyjemny). Obliczyliśmy jednak, że muchy te zaczynają za nami nie nadążać przy prędkości 23 km/h - problem jednak, że cwaniaki nieraz siadały na naszych sakwach i jechały z nami czekając na odpowiednią okazję do ataku.
Czy jeszcze raz bym pojechał na taką, a nawet dłuższą wyprawę rowerową? Oczywiście! Już mam nawet nowe pomysły (bój się Mupet, bój...)!
0 komentarze:
Prześlij komentarz